Flower Fusion VIOLET Orginis|British Rose The Body Shop| różowo mi?
Niedawno,
na Instagramie, pokazywałam Wam moją różową pielęgnację (i
różowe okulary :D).Dzisiaj chciałabym wyrazić swoją opinię na
temat tych kosmetyków. Testowanie ich było proste, przyjemne
i...szybkie. Ostatnio mam pecha do kosmetyków i wykańczam je w
zaskakująco szybkim tempie - chyba instagramowe denko z sierpnia
będzie naprawdę spore.
Jakie
są najlepsze prezenty? Od siebie dla siebie to wiadomo. Dlatego
kierując się tą zasadą postanowiłam kupić sobie za pozytywny
wynik obrony pracy licencjackiej dwa sławne w internecie produkty:
fiołkową maskę w płachcie od Origins oraz krem do rąk od The
Body Shop w wersji British Rose.
Flower
Fusion Violet - Orginis
Mam
wrażenie, że kosmetyki tej firmy zyskały już miano kultowych.
Dlatego podążając tropem blogowych hitów nie mogłam odpuścić
sobie wizyty w sklepie stacjonarnym Origins w Poznaniu i nie skusić
się małe co nieco.
Zdecydowałam
się na maskę w płachcie mając nadzieję, że ostatnie
"niedogadywanie" się z tymi produktami będzie zażegnane.
Ostatnio
firma Origins wypuściła na rynek 6 masek w płachcie. Wszystkie
inspirowane są kwiatami i wszystkie są w 100% naturalne. Płachta
maski to 100% włókno bambusa oraz wosk kwiatowy. Wosk kwiatowy
powstaje w procesje destylacji oleju eterycznego.
Do
wyboru mamy aż 6 masek: fiołkową (odżywcza), pomarańczową
(nadająca promienności), malinową (odświeżająca), lawendową
(kojącą), jaśminową (łagodzącą) i różaną (nawilżającą).
Każda z masek ma swoje przypisane zadanie, podałam je w nawiasie
oraz jest nawilżająca. Najsilniej nawilża maska różana, więc
jeśli potrzebujecie duużej dawki nawilżenia polecam sięgnąć po
tę opcję. Przeznaczona jest ona do cery bardzo suchej oraz
wrażliwej.
Moja
opinia:
Testowałam
maskę fiołkową. Z tego co zdążyłam zorientować się w sklepie,
jest ona najchętniej kupowaną wersją. Płat maski jest bardzo
mocno nasączony płynem. Co ciekawe tylko płat jest nasączony
kosmetykiem, w opakowaniu nie zbiera się nadmiar płynu. Wspominam o
tym, gdyż zdażyło mi się, że na dnie opakowania osadzał się
płyn, który później ciężko było mi wykorzystać. Płachta (czy
też płat bambusowy) jest bardzo przyjemny w dotyku. Idealnie
przycięty do rozmiarów twarzy – jednak wydaje mi się, że jest
ona mniejsza niż azjatyckie maski. Dla mnie to świetnie – zawsze
standardowe maski w płachcie są na mnie za duże. Maska ma
przyjemny, prawie niewyczuwalny zapach. Na twarzy trzymałam ją
około 30 minut. Po raz pierwszy poznałam efekt "suchej"
płachty! Wierzcie mi, ale nigdy (nawet przy azjatyckich maskach) nie
było mi dane poznać opisywanego na blogach efektu suchej maski.
Cały płyn po raz pierwszy został wchłonięty w miejscach, które
najbardziej potrzebowały nawilżenia. W przypadku mojej twrzy było
to czoło, policzki oraz broda. W czasie obecności maseczki na
twarzy, nie działo się z nią nic niepokojącego: twarz nie piekła,
szczypała. W zasadzie stała się moją drugą, lepszą, skórą. Po
ściągnieu cera była przyjemnie gładka, nawilżona. Miałam ochotę
cały czas ją dotykać. Efekt nawilżenia, który nie był
wzmocniony działaniem żadnego kremu nawilżającego, utrzymywał
się przez cały dzień (maseczkę robiłam rano, około godziny 9).
Czy
do niej wrócę? Z pewnością będę chciała przetestować wszystkie
warianty. Jak na razie fiołkowa wersja mnie oczarowała i sprawiła,
że mam ochotę na trwały powrót do masek w płachcie.
Cena
jednej sztuki to 22 zł. Jeśli nie macie możliwości kupienia jej
stacjonarnie, na wyłączność dostępna jest w Sephorze.
W
The Body Shop skusiłam się na dwa kremy do rąk: różany British
Rose oraz mango.
O
wersji różanej producent pisze tak (informacji o produkcie nie ma
na opakowaniu, prezentowane pochodzą ze strony producenta):
Nawilżający krem do rąk o lekkiej konsystencji i przyjemnym, różanym zapachu. Dba o skórę dłoni oraz paznokci. Dzięki lekkiej formule szybko się wchłania, nie pozostawiając tłustej warstwy na skórze. Odżywia i wygładza dłonie na długi czas. Zawiera regenerujące masło shea oraz olej marula.
Moja
opinia:
Krem
zamknięty jest w bardzo poręcznym opakowaniu. Idealnym do kieszeni
torebki. Odkręcany, a nie na zatrzask (czy też, klik - spotkałam
się z różnym nazewnictwem tego zamykania). Jakoś w wypadku tego
kremu nie przeszkadza mi to. Krem rzeczywiście ma bardzo lekką, ale
stałą konsystencję. Po roztarciu go w dłoniach czuć przyjemne
uczucie rozwodnienia - tak jakby wcierało się w dłonie płyn
dezynfekcyjny. Uczucie mokrych dłoni znika po chwili pozostawiając
dłonie nawilżone. Zapach po wydobyciu się z opakowania jest cudnie
różany. Na dłoniach pachnie bardzo sztucznie, chemicznie. Zupełnie
tak jakby ktoś zmieszał różę z dość nieprzyjemnie pachnącymi
męskimi perfumami. Utrzymuje się długo na dłoniach. Napisałam,
że krem nawilża dłonie - owszem, jednak jest to nawilżenie
kilkunastominutowe. Niestety, ale aplikacja kremu powoduje to,
że dłonie po około 20 minutach "wołają" o kolejną
porcję nawilżenia. Jeśli chodzi o plusy to zauważyłam, że
stosowanie kremu powoduje rozjaśnienie skóry dłoni oraz paznokci.
Krem przy codziennym stosowaniu wystarczył w moim przypadku na pięć
dni.
Czy
kupię ponownie? Nie wiem. Kremy (zarówno ten mango)
kupiłam w promocji -50% w sklepie The Body Shop w Poznaniu.
Wydaje mi się, że to fajny gadżet, który dobrze wygląda na
biurku czy w kosmetyczce.
Jestem
ciekawa czy miałyście te produkty – co o nich sądzicie?
Jestem bardzo ciekawa kremów.
OdpowiedzUsuńNajbardziej kuszą mnie te maski, wpisuję na swoją chciejlistę :D
OdpowiedzUsuńDawno nie miałam kremu od TBS.
OdpowiedzUsuńLubię tę markę.
Zakupiłabym jakiś w trosce o moje dłonie.
Pozdrawiam :)
Mam w planach uruchomić własne maski w płachcie, ale cały czas mam do wykończenia maseczki Agafii, więc się wstrzymuję ;)
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie bardzo krem do rąk 😊
OdpowiedzUsuńmam tą maskę, dziś ją wypróbuję, w końcu :)
OdpowiedzUsuńFiołkowa wersja brzmi całkiem nieźle :)
OdpowiedzUsuńNie miałam tych produktów :)
OdpowiedzUsuńMaska w płachcie mnie kusi <3
OdpowiedzUsuńTen krem do rąk faktycznie ma chyba niespecjalnie udany zapach ;)
OdpowiedzUsuńchciałabym przetestować krem do rąk z The Body Shop...
OdpowiedzUsuńobserwuję i zapraszam do mnie: https://thewomenlife.blogspot.com/
pozdrawiam ciepło :)
Kremy bardzo mnie zaciekawiły :) Chętnie sprawdzę :)
OdpowiedzUsuńNie ma to jak różowe okulary :)
OdpowiedzUsuńJestem fanką kremów do rąk, więc będę go mieć na uwadze :)
OdpowiedzUsuńTa maseczka wygląda zachęcająco ;)
OdpowiedzUsuńZaciekawiła mnie fiołkowa maska :)
OdpowiedzUsuńJa jeszcze ich nie miałam, ale od czasu do czasu kupuje coś w TBS na wyprzedaży ;)
OdpowiedzUsuńRównież mnie zaciekawiły te produkty ;)
OdpowiedzUsuńSpróbuję więc fiołkową :)
OdpowiedzUsuńNie miałam żadnego wymienionego przez Ciebie kosmetyku.
OdpowiedzUsuńZ TBS nie miałam żadnego kosmetyku :)
OdpowiedzUsuńNie próbowałam jeszcze maseczek w płachcie, ale jestem ich ciekawa ;)
OdpowiedzUsuńciekawią mnie te maski ;) sama z chęcią bym wypróbowała :)
OdpowiedzUsuńznam te kremy z the body shop.
OdpowiedzUsuńSandicious
maskę fiolkową bym chetnie wypróbowała
OdpowiedzUsuńNigdy nie używałam tych produktów.
OdpowiedzUsuńZainteresowała mnie maska :)
OdpowiedzUsuńmaski chętnie bym przetestowała
OdpowiedzUsuńGratuluję obrony pracy! Maseczka ciekawa i nie miałam pojęcia, że origins ma w ofercie maski w płachcie :-D gapa ze mnie. Za to kremik do rąk, który ma ładne opakowanie, a działa tak sobie to raczej stanowczo za mało.. grunt, że nie zapłaciłaś pełnej ceny ;-)
OdpowiedzUsuńmaska by mi się przydała:)
OdpowiedzUsuńJakie masz cudne okulary! Musze sie wybrac do okulisty po nowe oprawki!<3
OdpowiedzUsuńMaską mnie pokusiłaś, ale musze poczekać aż uszczuplę to co mam ;))
OdpowiedzUsuńKremy lubię. Nie są mega nawilżające, ale zapachy przyjemne. Różany bardzo mi się podobał, ale po dłuższym czasie zaczął mnie bardzo męczyć (miałam większą wersję). Maskę Origins miałam, ale pomarańczową. Oceniam ją pozytywnie, ale suchego płata nie doświadczyłam. ;)
OdpowiedzUsuńw the body shop bylam raz i obsluga mnie zniechecila do zakupow:P
OdpowiedzUsuńszkoda, że maski w płachtach są takie drogie, bo efekty przynoszą świetne ; )
OdpowiedzUsuń